Prokurator
Teodor Szacki opuszcza wielkie miasto i przenosi się do Sandomierza. Niestety
nie odnajduje tu świętego spokoju. Zamiast tego musi zająć się sprawą, która na
pierwszy rzut oka wygląda na rytualny mord. Ofiarą jest lokalna społecznica,
uwielbiana przez Sandomierską społeczność Elżbieta Budnik. Budnikową odnajdują
zaszlachtowaną jak ciele. Na dodatek narzędzie zbrodni to sztylet do rytualnego
uboju zwierząt. Prokurator Szacki prowadząc śledztwo zagłębia się w relacje polsko-żydowskie
z rejonów Sandomierza. Te dawne, jak i te całkiem współczesne. Wszystko brzydko
pachnie głęboko zakorzenionym antysemityzmem. Szacki to facet potargany przez
życie jak podręcznikowy bohater mrocznych skandynawskich kryminałów. Nasz
bohater ma jednak ogromną przewagę nad ponurymi skandynawskimi śledczymi: jest
ponurakiem do którego wzdychają małolaty i stateczne panie a poza tym jest
ponurakiem, celnie ripostującym każdą otaczającą go głupotę. Można go lubić lub
nie ale nie można pozostać na niego obojętnym. Ja uwielbiam go właśnie za jego niewyparzony
język.
Autor nie nudzi nawet przez chwilę. Nie pozwala na oddech i robi z nami
co chce. Na dodatek pan prokurator to tylko jedna z wielu zalet tej książki.
Już sam początek przyprawia o dreszcze. Być nocą samemu w dużej starej bibliotece
i czuć, że ktoś jest po drugiej stronie regału…..tylko Zygmuntowi Miłoszewskiemu
udaje się wystraszyć mnie samym opisem. Do tego dochodzi mroczna historia
pięknego Sandomierza, niesamowite zwroty akcji, mylenie tropów i zwodzenie
czytelnika na manowce no i wreszcie rozwiązanie zagadki dopiero na ostatnich
stronach książki. Trzecia książka autora i trzecia pochłonięta: w autobusie,
tramwaju, na przystanku, czasem na kolanach w robocie. Uwielbiam takie książki!
I uwielbiam takich autorów!